Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słami zarówno jak i w umyśle nieokreślonego niepokoju, po którym następował zawsze niemal nagły poryw żądzy. W tem właśnie leżał objaw najstraszliwszy tej wielkiej władzy fizycznej, jaką jedna ludzka istota posiada nad drugą. Takiemu to przekleństwu ulegał ów niewymieniony młodzieniec, którego w jego kochance pociągały najwięcej ślady, jakie wiek wyrył na bladej jej szyi, rozdział włosów z każdym dniem szerszy, uwiędłe usta, na których łzy słone utrwalały jeszcze słodycz pocałunków.
Zastanawiał się nad tem, że lata biegną, nad łańcuchem spojonym na zawsze przez siłę przyzwyczajenia, nad niesłychanym smutkiem miłości, co przeszła w fazę znużonego występku. Widział sam siebie w przyszłości, związanego z tem ciałem, jak niewolnik przykuty do swej obręczy żelaznej, pozbawionego woli i myśli, zezwierzęconego i z pustką w duszy; widział nałożnicę przekwitającą, starzejącą się, poddającą z rezygnacyą, bez walki, powolnemu dziełu czasu, wypuszczającą ze swych dłoni osłonę rozdartą złudzeń, ale niemniej przeto zachowującą fatalną swą nad nimi władzę; widział dom opustoszały, pełen rozpaczy, milczący, w oczekiwaniu ostatniego gościa — śmierci!...
Przypomniał sobie krzyki małych bękartów, zasłyszane w ojcowskim domu w owo odległe już popołudnie. I pomyślał:
„Ona jest bezpłodną; jej wnętrzności dotknięte są klątwą. Wszelkie zarodki giną w nich, jak