Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokrewnych, ale na przyjaciołach, znajomych, na Hipolicie, na tej Hipolicie oddalonej, tak oddalonej, że stała się dlań nieomal obcą...
— Jerzy!
— Był to głos matki, pukającej do drzwi.
— To ty, matko? Wejdź.
Weszła, zbliżyła się do łóżka z pełnym serdecznej czułości pośpiechem, pochyliła się nad nim, położyła mu rękę na czole i spytała:
— Jakże się czujesz? Czy ci dziś lepiej?
— Cokolwiek... ale jestem jeszcze niezupełnie przytomny... W ustach mi gorzko; chciałbym się napić.
— Kamila przyniesie ci filiżankę mleka. Czy chcesz abym ci otworzyła okno?
— Jak chcesz, matko.
Głos jego był zmieniony. Obecność matki drażniła w nim to uczucie litości dla samego siebie, które w nim zbudził urojony obraz pośmiertnych żalów, których godzina, jak sądził, była tak blizką. W umyśle jego czynność rzeczywista matki, odmykającej okno, identyfikowała się z wymarzoną sceną, kiedy zrobi straszliwe odkrycie i oczy jego napełniły się łzami współczucia dla siebie samego i dla tej nieszczęśliwej kobiety, którą zamierzał dotknąć ciosem tak okrutnym; i pojawiała się przed nim tragiczna scena z dokładnością rzeczy widzianej. Matka odwracała się w świetle okna, wołała go jeszcze po imieniu, cokolwiek przestraszona; przybliżała się po-