Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stych. Przejął go jakiś nieokreślony niepokój; raz jeszcze utracał świadomość rzeczywistości obecnej; czuł się raz jeszcze pod wpływem niesformułowanego lęku, tak samo, jak przed chwilą w kurytarzu, kiedy spostrzegł drzwi otwarte i pokój pusty. Nagle jednak posłyszał szmer i głos, jak gdyby wypędzano coś; bury pies, wychudzony, nędzny, kundel uliczny, przygnany tu prawdopodobnie głodem, przemknął szybko, spuścił się ze schodów, otarłszy się o niego w pędzie. Służący, który ścigał z wielkim hałasem zbiega ukazał się w sieni.
— Co to takiego? — spytał Jerzy widocznie zadziwiony.
— Nic, nic, panie. Wypędzałem psa, szkaradnego jakiegoś psa włóczęgę, który co wieczór zakrada się do domu niewiadomo jakim sposobem, jak jakie widmo.
Ten drobny, nic nie znaczący fakcik, w połączeniu ze słowami służącego, wzmógł w nim jeszcze ów niewytłomaczony niepokój, który miał w sobie coś z zabobonnego przeczucia. I ten to niepokój poddał mu pytanie:
— Lucchino zdrów?
— Zdrów, chwała Bogu, panie.
Spi?
— Nie, panie; nie położył się jeszcze.
Poprzedzany przez służącego, przechodził obszerne pokoje, które wydawały się puste niemal i w których meble staroświeckiego kształtu usta-