Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czora, ażeby solda zarobić. Byłem przepisywaczem, posłańcem, suflerem w operetkowem towarzystwie, odźwiernym w redakcyi dziennika, agentem w biurze pośrednictwa małżeństw; robiłem wszystko, do czego tylko przypadek nastręczył mi sposobność, korzyłem się przed różnego rodzaju ludźmi, poniżałem się na wszelkie sposoby, poddawałem mój kark każdemu jarzmu.
I proszę mi powiedzieć, czy po takich nieskończonych dniach wyczerpującej pracy nie należało mi się trochę spokoju, trochę zapomnienia? Wieczorem, jak tylko Ciro zasnął, wychodziłem z domu. Baptysta oczekiwał mnie na ulicy i szliśmy razem do handlu wina, aby pić.

Spokój? Zapomnienie? „W winie troski swoje topić?“ Ach, mój panie, ja piłem zawsze tylko dlatego, że dręczyło mię nieustannie nieugaszone, palące pragnienie. Ale wino ani na chwilę nie sprawiało mi nigdy przyjemności. Siadaliśmy naprzeciwko siebie i nie mieliśmy wcale ochoty do rozmowy. Zresztą nikt tam nie mówił. Czy był pan kiedy w takiej milczącej knajpie? Pijacy siedzą odosobnieni, twarze mają zmęczone, skronie podpierają rękami. Przed nimi stoi szklanka, a oczy ich utkwione są w tej szklance, chociaż

— 93 —