Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebywać z daleka od niego. Nie mogłem go stale otaczać moją troskliwością; nie mogłem mu życia tak słodkiem uczynić, jak marzyłem, jak tego pragnąłem. Biedne dziecko przepędzało prawie cały czas pod opieką sługi w kuchni.
Oddałem go do szkoły. Sam odprowadzałem go co rana. Popołudniu o piątej chodziłem po niego i nie opuszczałem go już dopóki nie zasnął. W krótkim czasie nauczył się czytać i pisać i prześcignął wszystkich swoich kolegów. Zadziwiające robił postępy. Rozum bił z jego oczu. Gdy patrzył na mnie swojemi wielkiemi, czarnemi, błyszczącemi oczami, temi głębokiemi, i smutnemi oczami, doznawałem niekiedy wewnętrznego niepokoju i nie mogłem długo wytrzymać jego wzroku.
O, czasem wieczorem przy stole, kiedy matka z nami była i milczenie, jak ciężar jaki, nas przygniatało... Cały smutek mojej duszy odzwierciedlał się w tych oczach.

Ale najokropniejsze dnie dopiero miały nastąpić. Wstyd mój zanadto był widoczny, skandal zbyt wielki, pani Episcopo zbyt osławioną. Nadto zaniedbywałem moją robotę w biurze, popełniałem często w aktach pomyłki.

— 91 —