Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bólem w sercu o młodej istocie, co żyć zaczynała, o małem bezkształtnem stworzeniu, co może w tej chwili, gdy żyć zaczynało, cierpiało z powodu grzesznych wzruszeń tego ciała...
Mój Boże, mój Boże, jakież katusze mi ta myśl sprawiała! Jakże często dręczyła mię ta obawa przed jego urodzeniem. Rozumie pan? Myśl o plamie... Rozumie pan? Niewiara małżeńska większą mi była troską ze względu na urodzić się mające dziecko, aniżeli na mnie. Zdawało mi się, że z tej hańby, z tej trucizny musiało coś spaść na nie, splamić je. Pojmuje pan moją trwogę?
I pewnego dnia zdobyłem się na niesłychaną odwagę. Pewnego dnia, kiedy podejrzenie dręczyło mnie najstraszniej, miałem odwagę rozmówić się z nią.

Ginevra stała przy oknie. Pamiętam, było to na Wszystkich Świętych. Dzwony dzwoniły. Na futrynę okna padało słońce. Doprawdy, słońce jest czemś najsmutniejszem na świecie. Nie sądzi pan? Słońce memu sercu zawsze ból sprawiało. We wszystkich moich najboleśniejszych wspomnieniach widzę jego złotawe pasmo, niby całun śmierci. Kiedy dzieckiem byłem, zosta-

— 82 —