Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodź do nas, ale zaraz. Mają do ciebie jakiś interes.
Poszliśmy. Drżałem, jak złapany na gorącym uczynku zbrodniarz. Ażeby się przygotować, rzuciłem Baptyście pytanie:
— Cóż one mogą chcieć odemnie?
Baptysta o niczem nie wiedział. Wzruszył ramionami. Kiedyśmy pod drzwiami domu stanęli, pożegnał się ze mną. Wychodziłem po schodach na górę przybity, skruszony, daleki od stawiania oporu. Myślałem o rękach agentki, o tych okrutnych rękach, i opanowała mię straszna trwoga. A kiedy rzuciłem okiem na sień w górze i zobaczyłem drzwi otwarte, a na ich progu agentkę, gotową rzucić się na mnie, powiedziałem skwapliwie:
— To tylko żart był, nic więcej, tylko żart.

W tydzień później odbyło się wesele. Świadkami moimi byli: Enrico Efrati i Filippo Doberti. Ginevra i jej matka życzyły sobie, żebym na uroczystość weselną zaprosił jak najwięcej kolegów. Chciały zaimponować tym sposobem ludziom z Via Montanara i sąsiednich ulic. Zdaje mi się, że nie brakowało żadnego z moich dawnych towarzyszów stołu z pensyonatu.

— 76 —