Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W domu nikt mi nic dać nie chce. Rozumiesz? Rozumiesz? A z temi oczami nie mogę już pracować... Patrz mój synu.
Zdjął okulary. I zdawało się, że maskę zrzucił, tak zmieniony był wyraz jego twarzy. Powieki miał pokryte wrzodami, spuchnięte, bez rzęs, pełne ropy, straszne. A w pośrodku tego zaognionego nabrzmienia otwierało się z trudnością dwoje załzawionych oczu, nieskończenie smutnych, tym głębokim i niepojętym smutkiem, jaki tak często spotykamy we wzroku chorych zwierząt. Odraza połączona ze współczuciem opanowała mię na ten widok. Zapytałem:
— Bolą pana? Cierpi pan bardzo?
— Oh, mój synu, nie możesz sobie wyobrazić! Gdyby mię szpilkami, drzazgami, ostrymi kawałkami szkła, cierniami kłóć chciano... to byłoby niczem w porównaniu z tem, co cierpię, mój synu.

Może przesadzał swoje cierpienie, spotykając się ze współczuciem, ze współczuciem ludzkiej istoty po tak długim czasie! Kto wie jak dawno już nie słyszał dobrego słowa. Może przesadzał, żeby spotęgować moje współczucie, żeby choć raz słowo pociechy usłyszeć z ust ludzkich.

— 53 —