Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bym stawiał nogę na chwiejącym się lodzie. Im wyżej wstępowałem, tem fantastyczniejszymi wydawały mi się schody w tem oświetleniu — pełne jakiejś tajemniczości i głębokiej ciszy, wśród której dochodziły mię z daleka jakieś niewyraźne pomruki. Naraz, na najwyższem piętrze rozwarły się drzwi gwałtownie i na schodach rozległ się piskliwy głos kobiecy — istny grad najordynarniejszych wymyślań. Wreszcie, zamknęły się znów drzwi z trzaskiem, który wstrząsnął całym domem od podstaw aż do samej góry.
Drżałem z przerażenia: nie ruszałem się z miejsca, nie wiedząc co mam począć. Jakiś człowiek schodził na dół powoli, całkiem powoli, tak, że możnaby myśleć, że osuwa się wzdłuż muru, jakby jakaś rzecz bezwładna. Mruczał i stękał pod białawym, o szerokich krysach kapeluszem.
Kiedy się natknął na mnie w przechodzie, podniósł w górę głowę. I zobaczyłem ciemne, ogromne okulary osadzone w siatce, ocieniające twarz tak czerwoną, jak kawałek surowego mięsa.

Człowiek ten wziął mnie widocznie za kogoś ze swoich znajomych, bo zawołał: „Pietro“

— 46 —