Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szę mi powiedzieć otwarcie, mój panie kochany, proszę mi powiedzieć.
A gdybym nie umarł? Gdybym długo jeszcze musiał żyć z nocnymi duchami w domu obłąkanych?
Nie, zapewniam pana, to mię nie przeraża. Pan wie... że w nocy obydwa przychodzą. I kiedyś Ciro, to nie ulega wątpliwości, spotka tego drugiego. Wiem to, przewiduję. A... wtedy... Wybuch szału, wściekłości, wśród nocy... Boże mój, Boże! Czy taki musi być mój koniec?

Halucynacya, tak, nic więcej. Ma pan słuszność. Tak, tak, ma pan słuszność. Potrzebuje pan tylko światło zapalić, ażebym się uspokoił, żebym zasnął. Tak, tak, światło, zwykłe światło. Dziękuję panu, kochany panie.
Na czem to ja stanąłem? Ach, tak, Tivoli.

...Silna woń źródeł siarczanych, a potem dokoła drzewa oliwne, lasy oliwek. A we mnie dziwny nastrój, który się zwolna, jak w wietrze przez przeciąg spowodowanym, wzmaga. Wysiadam. Ulice pełne ludzi. Palmowe gałęzie połyskują w słońcu. Dzwony dzwonią. Wiem, że ją spotkam.

— 41 —