Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszedłem i zacząłem znów na chybił trafił krążyć po ulicach. Oszołomienie opuściło mię nagle. Czułem się nieskończenie nieszczęśliwym, nie zdając sobie dobrze sprawy, dlaczego. Opanował mię coraz bardziej wzrastający niepokój, dręczył mię i podsuwał mi myśli: „A może on jeszcze jest w Rzymie? Może przebrany chodzi po ulicach? Może czeka na mnie pod drzwiami mego mieszkania, ażeby ze mną pomówić? Może czatuje na mnie na schodach?“ Bałem się. Dwa czy trzy razy odwróciłem głowę, chcąc się upewnić, że nikt mnie nie śledzi. Wstąpiłem do drugiej kawiarni, jako do miejsca schronienia.
Późno dopiero, bardzo późno zdecydowałem się wrócić do domu. Każda postać, lada szelest przejmowały mię trwogą. W jakimś człowieku, leżącym w cieniu na trotuarze wyobraziłem sobie trupa. „Ach, dlaczegóż on nie odebrał sobie życia“ — myślałem — „dlaczego nie miał odwagi zabić się? To było jego powinnością“. I czułem, że wiadomość o jego śmierci byłaby dla mnie o wiele lepszem uspokojeniem, aniżeli jego ucieczka.

Spałem mało i bardzo niespokojnie. Rano jednak, jak tylko otworzyłem okna, uczucie ulgi

— 37 —