Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stałem w jaskini gry za jego krzesłem do białego rana, śmiertelnie znużony, dusząc się z dymu, narażając na wybuchy jego wściekłości. Kaszel mój gniewał go, i mnie przypisywał swoje nieszczęście w grze w karty. A potem, kiedy się zgrał i kiedyśmy wyszli z nory, ciągnął mię za sobą, jak szmatę, po odludnych ulicach, w wilgotnej mgle, klnąc i gestykulując, dopóki nam ktoś kieliszka wódki nie zapłacił.
Ach, panie, kto mi odsłoni tę tajemnicę? A więc są ludzie na świecie, którzy spotykają drugich i mogą z nimi zrobić, co im się podoba, mogą z nich zrobić niewolników. A więc jest sposób odebrania komuś woli tak, jakby to była słomka, którą mu można z pomiędzy palców wyciągnąć? A więc to jest możliwe, mój panie? Jakto?

Wobec mojego kata nie mogłem nigdy chcieć. A przecież byłem w pełni zmysłów. Dużo czytałem. Nie jedno wiedziałem. O wielu rzeczach miałem pojęcie. Najlepiej jednak jedno rozumiałem: że byłem zgubiony bez ratunku. W głębi mojej duszy czułem nieustanny lęk, trwogę. Od owego wieczora, kiedy odniosłem tę ranę, pozostała mi bojaźń krwi, widmo krwi.

— 21 —