Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogli się powstrzymać od wybuchu śmiechu, przyczem zataczali się i potrącali wzajemnie. Wesołość ta obudziła w Afrykance lubieżne pragnienia; szczypanie, poklepywanie, drażnienie przez Passacantanda sprawiało jej rozkosz: odchodziła od siebie, drżała, trzęsła się w swojej strasznej brzydocie. Ale naraz usłyszeli coś: najprzód niewyraźne krząkanie, potem chrapliwy krzyk, wypełniający powietrze. To stary zjawił się na górze na schodach, blady, jak trup, w czerwonawem świetle latarni, chudy jak szkielet, z gołemi nogami, w podartej koszuli. Zobaczył na dole złodziejską parę i, wymachując rękami, jak potępieniec, dookoła siebie, wrzeszczał w niebogłosy:
— Cekiny! Cekiny! Cekiny!