Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drans później zerwał ze złością opaskę z szyi i rzucił ją do morza. Ażeby przemódz ból, zasiadł u steru i długi czas kierował sam statkiem. Wiatr się wzmógł i żagle trzepotały wesoło. W jasną noc rozróżniano wyraźnie na horyzoncie wysepkę, podobną do spoczywającego na wodzie obłoku; niezawodnie Pelagosa.
Nazajutrz rano chciał Ciru, który pielęgnowanie Gialluc’i uważał odtąd za swój obowiązek, opatrzyć chorego. Wrzód rozszerzył się na znacznej części szyi, przybrał inny kształt i ciemniejszy kolor, ku środkowi posiniał.
— Oho! a to co? — zawołał takim głosem, że chory zerwał się przestraszony.
I przywołał Ferrante’a, obydwóch Talamontów, wszystkich towarzyszów.
Zdania się różniły. Ferrante widział w tem straszną chorobę, która Gialluc’ę o śmierć może przyprawić. Gialluca pobladł trochę i słuchał tych przepowiedni z szeroko otwartemi oczami.

Gęsta mgła pokrywała niebo, ponuro i groźnie wyglądało morze, stada mew przeciągały ku wybrzeżu, bijąc niespokojnie skrzydłami, wydając głośne krzyki. Wszystko to przepełniało jego duszę nieznaną dotąd trwogą.

— 126 —