Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z kocią zajadłością wielki korpus Wanzera, i zobaczyłem jak ten kładł swoją rękę na chłopcu...
Dwa, trzy, cztery razy zapchałem mu nóż w stos pacierzowy, aż po rękojeść.
Ach, mój panie, przez litość, nie opuszczaj mnie pan, nie zostawiaj mnie pan samego! Przed wieczorem jeszcze umrę, przyrzekam panu, że umrę. Potem może pan odejść. Zamknie mi pan oczy i pójdzie pan. Nie, nawet tego nie wymagam od pana. Sam je zamknę, zanim skonam.
Popatrz pan na moją rękę. Dotykała się powiek tego człowieka i pożółkła z tego... Ale ja chciałem zamknąć te powieki, bo Ciro wyrywał się co chwila z pościeli i krzyczał:
— Tatku, tatku, on patrzy na mnie.
Ale jakże on mógł patrzeć na niego, kiedy był nakryty? Czy umarli mogą patrzeć przez sukno?
A lewa powieka, zimna, jak lód zimna, stawiła opór...


Tyle krwi! Czy to możliwe, żeby w człowieku było całe morze krwi? Żyły zaledwo się widzi, takie są delikatne, że zaledwo je można

— 120 —