Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamknąć drzwi na rygiel z wewnątrz i Wanzer nie otworzyłby już kluczem. Ale dzwoniłby, pukał, narobiłby piekielnego hałasu. A potem?
Czekaliśmy.
Ciro leżał na swojem łóżku. Ja siedziałem obok niego i trzymałem go za rękę, badając puls. Tętno stawało się coraz mniej regularnem, coraz szybszem.
Nie mówiliśmy nic. Zdawało nam się, że słyszymy tysiące szelestów a przecież słyszeliśmy tylko szum krwi w naszych żyłach. W oknach jaśniał głęboki błękit, jaskółki przelatywały tak blisko, jakby chciały wlecieć do pokoju, było tak, jakby jakieś tchnienie wydymało firanki; na podłodze zarysowywało słońce dokładny prostokąt okna, a w nim migały się cienie jaskółek. Ale dla mnie wszystkie te rzeczy nie były już rzeczywistością, były tylko złudzeniem, to nie było już życie, tylko senny obraz życia. Moja trwoga nawet stała się złudzeniem. — Jak dużo upłynęło czasu?
Ciro rzekł:
— Mam silne pragnienie. Daj mi trochę wody.

Wstałem, ażeby mu się dać napić. Ale karafka na stole była próżna. Wziąłem ją, mówiąc:

— 118 —