Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sowy, a że idąc, pochylił się naprzód, ażeby sobie nie powalać koszuli, kapała krew na ziemię.
Kilka minut upłynęło wśród tak głębokiej ciszy, jakby życie zamarło. Nie pokazał się żaden interesant, żaden wóz nie przejeżdżał, praktykant przestał chrapać.
Naraz usłyszałem głos Cira:
— Gdzie tata?
I zobaczyłem go wyłaniającego się z pośród worków, beczek, z pośród tych gór mydła, delikatnego, wątłego, prawie przeźroczystego jak duch — zobaczyłem go jak w halucynacyi. Pot spływał z jego czoła, wargi mu drżały, ale zdawało się, że go ożywia dzika prawie energia.
— Ty tutaj, o tej porze? — zapytałem go. — Cóż się stało?
— Chodź, tatku, chodź.
— Ale cóż się stało?
— Chodź, chodź ze mną.
Mówił głosem ochrypłym, ale stanowczym.
Porzuciłem wszystko i powiedziałem:
— Zaraz wrócę.
Wyszedłem z nim, potykając się, chwiejąc na nogach, które mnie zaledwo jeszcze nosiły.

Byliśmy na Via Tritone. Skierowaliśmy się

— 111 —