Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nad nią, badałem ze strachem jej głębię w nadziei, że jakiś nagły błysk oświetli mi ją, odkryje. Zdawało mi się chwilami, jakbym czuł to coś, nieznane, wznoszące się zwolna z dna, jakbym się go dotykał, ocierał się o nie, i to coś spadało znów potem nagle w głąb, zesuwało się w cień, pozostawiając mnie w dziwnem, nie odczuwanem nigdy przerażeniu. Rozumie mnie pan? Niech pan sobie wyobrazi, żeby mnie zrozumieć, mój panie, że pan stoi na brzegu studni, której głębi nie może pan zmierzyć. Studnia ta jest do pewnego poziomu oświetlona światłem dziennem, ale pan wie, że głębiej, w ciemności, ukrywa się coś nieznanego, strasznego. Nie widzi pan tego czegoś, ale pan czuje jak się niewyraźnie porusza. I zwolna wznosi się to coś w górę, dosięga granicy cieniu, gdzie go pan jeszcze nie może rozeznać. Jeszcze trochę, jeszcze trochę i zobaczy pan nareszcie. Ale to coś staje, cofa się, znika panu z oczu i zostawia pana zdrętwiałego z przestrachu...
Nic, nic... Dzieciństwa, dzieciństwa... Pan mnie nie może zrozumieć.

Oto są fakty. W kilka dni opanował Wanzer

— 108 —