Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, — odpowiedział, — nie wołałem cię.
Myślę jednak, że nie mówił prawdy.
— Może mię przez sen wołałeś? Nie spałeś?
Popatrzył na mnie niespokojnie, podejrzliwie.
— Co tobie jest? — zapytał. — Dlaczegoś taki zadyszany? Cóżeś ty robił?
— Uspokój się, Ciro! — prosiłem, wykręcając się od odpowiedzi i okrywając go pocałunkami. — Zostanę przy tobie, nie ruszę się już. Śpij już, kochanku, śpij.
Z westchnieniem ułożył się znów na poduszkach. Zamrużył potem oczy i udawał, że śpi. Po chwili jednak otworzył je i zapytał z niedającym się opisać wyrazem na twarzy:
— Czy on tam jest jeszcze?


Od tej nocy począwszy nie opuszczało mię tragiczne przeczucie. Był to jakiś rodzaj nieokreślonej, tajemniczej trwogi, która się zakorzeniła w najdalszej głębi mojej istoty, tam, gdzie światło rozumu nie mogło przeniknąć. Z pomiędzy wszystkich otchłani, jakie w sobie odkryłem, ta była nieprzeniknioną i wydawała się straszniejszą jeszcze niż wszystkie. Rozmyślałem ciągle

— 107 —