Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzył na mnie, mówił do mnie zupełnie w dawny sposób. Był panem, który znów odnalazł swojego służalca. I myślałem: „O czem oni też przez ten czas mogli mówić, co mogli robić, co mogli wymyśleć?“
Dostrzegłem zaraz u obojga zmianę. Głos Ginevry, gdy się do niego zwracała, miał zupełnie inny dźwięk, niż przedtem. Kiedy jej oczy spoczywały na nim, to pokrywały się jakąś powłoką, tą powłoką...
— Deszcz ciągle pada — rzekła — musisz pójść po dorożkę.
Rozumie pan? Rozkazywała mi. Wanzer nie oponował. Wydawało mu się całkiem naturalnem, żebym mu sprowadził dorożkę. Czyż nie zagarnął mnie znów na swoje usługi?... A ja się ledwo na nogach mogłem utrzymać! I oboje widzieli bezwątpienia, że trzymam się z wysiłkiem.
Okrucieństwo nie do uwierzenia! Ale cóż miałem robić? Wzbraniać się? Stawiać opór w tej chwili? Mogłem był powiedzieć: „Jestem chory“. Milczałem jednak. Wziąłem kapelusz, parasol i poszedłem.

Gaz na schodach był już zgaszony. Tysiące świateł jednak kręciło się w ciemności przed

— 105 —