Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się między palem a palem jak łotrzy źle przybici do krzyżów, wiją się, jak zwierzęta uchwycone na lassie.
Nie mają powiek, nie mają ust. Widzę osłupiałe oczy otwarte, widzę znieruchomiałe zęby obnażone.
Widzę krew po drzewie i żelazie ociekającą, ścinającą się, czerniejącą, lepką jak lep ptasi, którym okłada się różdżki.

Nie ma już rosy porannej, nie ma już świtu na świecie.



Wieczorem w środę popielcową leje bezustannie. Jest to ulewa marcowa. Przysłuchuję się pluskowi.
Mam — zdaje mi się — teraz czulsze ucho, niż kiedy opiewałem „Deszcz w lesie sosnowym.“
W harfie wielkiej tego zjawiska powietrznego odróżniam struny wszystkie i dotykam ich prawie.
Gdybym też zrobić mógł dwa otwory w ścianie wychodzącej na ogród i wysunąć przez nie moje ręce wyschłe!
Czy ulewa nie jest zbyt gwałtowną na puch młodych listków?
Nerissa przesyła mi w deszczu tym przez służącą wiązkę kwiatów, zerwanych przed południem w Padwie.
Wilgoć przenika aż do mego pokoju, świeżość rozlewa się po mojej pościeli.
Pielęgniarka żywo mówi do mnie o służącej: „Przyszła bez parasola! Cieknie z niej jak z rynwy. Kwiaty całkiem zamokły. Trzeba przeczekać, aż oschną.“

Nieustanne moje pragnienie wchłania wilgotny za-

77