Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Twarze, twarze i twarze; namiętne wyrazy twarzy tych wszystkich przewijają się przed zranionem okiem mojem, jak gorący, z ręki sypiący się piasek. Żadna z tych twarzy nie przystanęła. Ale poznaję je.
Czy to nie tłum rzymski na kapitolu w ów wieczór, w maju? Olbrzymi, skłębiony, wyjący?
Czuję, jak bladość moja zapłonęła białym płomieniem. Cała moja istota przemieniona. Jestem niby demonem rozruchu, jakby geniuszem wolnego narodu.
Moja stałość lat trzydziestu, miłość i ukochanie moje pięknych Włoch, odwaga mojej samotności, śpiew mój w samotni, wzgarda dla zapoznawających i lżących mnie, cierpliwość mego wyczekiwania, niepokój mego wygnania; wszystko to zestrzeliło się w jedno ognisko siły zapalnej. Cała przeszłość spływa ku całej przyszłości. Żyję wreszcie wedle mego Credo duszą i ciałem. Nie ja sam w sobie, ale cały mój ród odzywa się we mnie szałem.
Twarze, twarze, twarze w żarze ciała stworzone, w ogniu krwi wytłoczone.
Zbiegowisko ma dech pieca hutniczego, ma wybuchy gwałtowne żarłocznego wulkanu, ma łoskot pryskającego pożaru lasów.
Pociągam i pociągają mnie. Wstępuję, aby wieńczyć i wstępuję, aby mnie uwieńczano.
Wiośniany śpiew bohaterski porywa mnie i unosi, jakby te wszystkie kamienie, świadki starożytnych tryumfów w proch się rozpadły od zalewu świeżej krwi purpurowej[1]

Jaskółki latają dokoła zielonego konia Marka Aureliusza, który przy każdym ich okrzyku jakby zrzucić chciał imperatora i dęba stanąć przeciw nowemu fatum.

  1. Mowa o kapitolu, na którym czczono uwieńczonych starożytnych tryumfatorów.
68