Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

grób między — grobami, drzwi kostnicy zamknięte, grób wykopany w trawie zamulonej, krzyże tuż obok siebie stojące i poszarpane jak suche gałęzie gęstwiny, dzwony odzywają się jakby z głębin wody, gwizdawki obok płynących łodzi...
Zostawiam ją prawie opryskliwie nad ciemnym brzegiem, gdzie widma się snują. Wracam do kajuty.
Przyjaciel mój leży tam w dole w ołowianej swojej trumnie, jak ja w tem więzieniu, co trąci stęchlizną i butwieniem, a kołysze się nad falą opadającą w odlewie morza.
Nagle strach mnie zdejmuje. Ktoś jest ze mną.
Nie ruszam się, oczy utkwiłem w drzwiczkach.

Podczas gdy w ciemnści piszę, myśli moje urywają się i ręka zatrzymuje.
W tem skrawek papieru, który odwróciłem, unosi się i bez szelestu spada mi na palec.
Dreszcz zgrozy wstrząsa mną. Znieruchomiałem, ciało moje sztywnieje; nie ważę się skreślić ani jednego znaku więcej w ciemności.
Dziś w nocy łóżko moje chwieje się i drga, jak dwupłatowiec, rozpięty między morzem a niebem. Otwieram usta, aby napić się tchnienia ożywczego Adryatyku, ale żaden przewiew świeży nie wchodzi mi do gardła.
Usta moje nabrały z jodu posmak metalowy, gardło jakby pełne było stali. Stal żarzy się w ogniu mego oka, hartuje w błocisku mojej krwi zgęstniałej.

Wykrzykuję i nie słyszę mego krzyku. Trupio blada twarz Alfreda Barbieriego jest tu na krawędzi mego łóżka, jak na pokładzie areoplanu, ale bez maski i bez hełmu skórzanego. Ruch sternika wstrząsa mojem ścierpłem ramieniem, ale nie rozrusza mi go.

59