Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mam głowę zupełnie odurzoną. Majaczę. Zapomniałem, jak pochód przystanął w dziedzińcu szpitalnym.
Przy wyjściu z kaplicy kierownik obrzędu, komendant Valli zatrzymać kazał mary w środku podwórza.
Widzę czworobok ludzi. Towarzysze ustawiają się dokoła. Widzę admirałów, generałów, oficerów, z odkrytemi głowami. Brat zmarłego stoi koło mnie. Wielka cisza. Na co czekają?
Oglądam się i widzę, że oczy wszystkich, skierowane są na mnie. Co tu się stać ma?
Komendant Vali przystępuje do mnie i pyta, czy chcę przemawiać.
Zbladłem zapewnie jeszcze więcej, gdyż uprzedzając mnie mówi; „Nie, nie, jeśli pan nie może, jeśli nie czuje się w mocy...“
A dokoła przerażająca jest cisza. Szarawe niebo opada na moją głowę ciężarem hełmu żelaznego.
A cisza wydaje się wiecznością. Słowa wyrywać muszę ze serca ściśnionego. Brat na mnie patrzy. Wszyscy we mnie wpatrzeni. Jest w tem jakieś tłumiące mnie oczekiwanie, rosnące od chwili do chwili.
Podchodzę jednym krokiem i zwracam się ku marom.
Drugiej trumny nie widzę, zapomniałem o drugim zmarłym.
Mówię głosem, który mną wstrząsa do ostatniego nerwu, a którego prawie nie poznaję.
I spostrzegam łzy ciekące po jednej z twarzy. A wtedy głos mój załamuje się.



56