Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

24. grudnia. Na bruku przed zspitalem Sant Anna mrowi się od kobiet z ludu, cisnących się do kratek wejścia.
Twarze Matki Boskiej Bolesnej, twarze trudem i nieszczęściem znękane, twarze litość budzące.
Dzieci schudzone, zbrukane, smutne, w których oko tylko płonie.
Woda w kanale odzywa się jakby chorym szumem.
Dom czerwony sterczy dziesięciu kominami, jakby lejkami.
Niebo szare, wilgotne, zimne. Kiedy przestąpiłem próg kaplicy, widzę tylko dwie mary śród stosów wieńców.
Na ołtarzu jarzą się świece.
Ktoś mówi do mnie: „Oto jego brat!“
Oglądam brata, małego wzrostu, jak on, z twarzą kościastą i energiczną, z krótką, czarną brodą. Jego szczęki poruszają się bezustannie jakimś ruchem kurczowym, jakby żuły coś bardzo cierpkiego.
Przybył z Valony, gdzie dowodzi flotylą łodzi torpedowych. Zaniechał na dobę krzyżowania statkami przed wybrzeżem i przybył. Trumnę zastał już zamkniętą, przykrytą całunem. Przynosi z sobą powiew wojny, zieloną woń dolnego Adryatyku, coś z pomostu kapitańskiego pędzącej w pogoni łodzi torpedowej, coś z brózdy we wodzie, którą wycina dobrze wymierzony pocisk torpedowy. To mąż!!
Nie mogę słowa przemówić. Zęby moje zacisnęły się. Przechodzę koło orszaku oficerów. Idę sam jeden klęknąć u boku trumny blisko miejsca, gdzie spoczywa jego głowa.

Jego głowa oddalona tu odemnie na odległość moich dwóch dłoni. Jest tu. Widzę ją po przez całun i drzewo. Wczoraj wieczorem była zczerniała, nadęta,

52