Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czterech majtków dwoma pasami konopianemi podnosi trumnę. Podchodzą, kładą ręce pod spód i podtrzymują ciężar.
Przy wyjściu cisną mnie o oddrzwia.
Wychodzimy na dziedziniec kościoła. Kładziemy trumnę na łóżko z kółkami. Praca się przedłuża, bo trumna się chwieje i nie osadza się w równowadze.
Schylam się, aby odczytać napis tabliczki: nazwisko i dwie daty. Urodził się w dzień przesilenia letniego dnia z nocą: 21. czerwca 1883, umarł w dzień przesilenia zimowego dnia z nocą 21. grudnia 1915 w wieku lat trzydziestu dwóch i sześciu miesięcy.

Łóżko toczy się na kółkach do kaplicy. Kaplica to bez wdzięku. Ołtarz w niej bez ozdób.
Nie widzę nic, nie czuję. Jakieś straszne stępienie obezwładnia mnie.
Osłonę czarną i złotą przynieśli tu, by okryć trumnę. Majtek stoi koło mnie z mojemi kwiatami i czeka, bym je wziął i nanowo ułożył na całunie.
Tymczasem dwaj ludzie pracują nad trumną Giorgia.
Kiedy przechodzę obok drzwi pierwszej izby, już wypróżnionej, w uszy bije mi syk lampy. Idę czemprędzej.
Zapach kwiatów i świec zadręcza mnie. Wychodzę.
Ciemność. Cienie przesuwają się, Jakieś gadaniny. Zapachy kuchni, zapachy nędzy.
Chwilami dreszcz mną wstrząsa. Powiewa przedemną mały, czarny płaszcz. Kolana uginają się podemną, jakby złamane. Zdaje mi się, że nie dojdę nigdy do domu.

4*51