Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Laguna podobna do jedwabiu mieniącego się jak opal. Nachylona wieża kościoła San Pietro wydaje się, jakby z muszli perłowej.
Motor łodzi odzywa się energicznym łoskotem. Giorgio nie słyszy go już, jak nie słyszy bicia swojego serca ze stali.
Smutek, płacz żałoby, wszystko się skończyło. Wchodzę znowu do izby. Rażą mnie formy wieńców na koziołkach z trzciny — szerokie, bezmyślne, zwisające wstęgi z literami złoconemi. Tylko białe róże Renaty wydają się, jakby żyły i czuły. Tylko wielkie bukiety fiołków ciemnych wydają się godne uczczenia śmierci.
Nie mogę tego znieść dłużej. Odchodzę pieszo wzdłuż murów. W wodzie odbija się dom czerwony o dziesięciu kominach. Rozlewa się już życie, nędzne, gadatliwe. Ludzie patrzą na moją bladą twarz, twarz pozostałego przy życiu.

Idę do arsenału. Admirał przyjmuje mnie w tej chwili. Serce mi coś przeszyło! Wymogi i zwyczaj wojenny nakazywały zastąpić poległego i przedsięwzięć dziś jeszcze, w dniu naznaczonym lot zamierzony. Był to najlepszy rodzaj uczczenia zmarłego bohatera.
Otóż przed tym wysokim a surowym sądem w krótkich słowach wykładam konieczność podtrzymania wielkiego zamysłu. Admirał rozumie, godzi się ze mną. Oświadcza mi, że poprze ekspedycyę jak przyrzekł był. Radzi mi porozumieć się z jakimś sternikiem, który godny byłby zająć miejsce poległego. Słowa jego proste są, szorstkie, jasne. Podziwiałem go dawniej. Od tej godziny go kocham.

Mówimy o złożeniu zmarłego do trumny, o po-

43