Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Angelo Belloni siada koło mnie. Ma słuch nieco przytępiony. Mówi... mówi...
Chcąc mu odpowiedzieć, muszę usta przytknąć do jego prawego ucha.
To szczery i wielki przyjaciel zmarłego. Mówi o nim. A jak go zna!
Przyjaźń to wzruszająca serca młodocianych. Naśladuje niektóre nawyknienia zmarłego, opowiada o niektórych drobnych jego właściwościach.
Chwali szczególnie jego dobroć głęboką, kryjącą, się, wstydliwą. Przytacza przykłady, jeden po drugim.
I on mi też mówi, jak bardzo zmarły mnie kochał, co za korzyści odniósł ze znajomości ze mną.
Rozmowa toczy się i toczy. Dusza zmarłego żyje tu wśród nas, obecna, czynna. Wstajemy obaj prawie równocześnie i z tą samą myślą.
Odsłaniam twarz zmarłego. Ach! Nos nabrzmiał, krwią nabiegł, otwory zatkane watą. Przeraźliwy kłąb waty zatyka mu usta. Odcień brązu ściemniał jeszcze, nie jest już złotawy.
Woń kwiatów, świec, śmierci tłumi oddech. Ostry jakiś posmak czuję na języku. Wychodzimy a przez drzwi oszklone widzimy, że już jasny dzień. Ile godzin minęło?
To dzień, dzień wielkiego lotu. Ósma prawie dochodzi. O tej godzinie bylibyśmy już w drodze do Ancony, bylibyśmy już z tamtej strony Punta Maestra,[1] z tamtej strony nędzy... życia... nas samych.
Wchodzę na pomost.

Nad powierzchnią wody unosi się słońce purpurowe. Niebo jest jasne. Słońce jest młode i silne, szybko się wznosi, dąży ku południowej stronie.

  1. Jeden z wysuniętych cyplów nadmorskich.
42