Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

23. grudnia Wstał dzień, naznaczony do wielkiego naszego lotu, dzień chwały. Najlżejszego nie ma wiatru. Laguna bez zmarszczki, niebo niepokalanej czystości.
Gdyby żył! O tej godzinie czynilibyśmy przygotowania, ubralibyśmy się w nasze futra, zaopatrzylibyśmy naszą broń, nałożylibyśmy nasze kaptury wełniane, przywdziali kamaszy skórzane. Bylibyśmy weseli, rzutcy, pełni ufności. Giorgio byłby tu i przygotowałby nasze siedzenia. Wór z wiadomościami leżałby już w skrzyni motoru, jak wór ów przy locie do Tryestu.
Wchodzę do izby z katafalkiem. Przyszedł Angelo Belloni. Trójkątna głowa, szerokie czoło, wielkie oczy, bystro patrzące, bez zadrgnienia, jak oczy sokoła.
Ściskamy sobie ręce. Nagle spostrzegam, że ktoś ruszył pokrycie zmarłego, gdyż kwiaty rozrzucono, które ułożyłem tu dokoła ciała. Lekarz robił injekcye, aby powstrzymać rozkładanie się ciała.
Od krewnych nie ma wiadomości. Niewiadomo, czy brat przyjedzie z Valony, gdzie doszła go wieść druzgocąca.
Dwaj majtkowie nie stoją już u głowy, ale u stóp. Izba pełna już wieńców, złożonych na podstawkach.
Nie są pięknie wiązane.
Czysta forma wieńca zaginęła.
I oto bezmyślne wieńce żałobne, ułożone przez handlarzy płytkich. Jest tu też wieniec sztucznych kwiatów z porcelany i cynku.
Cienie wieńców drżą na ścianach. Płomyki świec wahają się i lśnią odblaskiem w bagnetach.

Widzę dwóch innych majtków za rozchylonemi drzwiami przyległego pokoju z katafalkiem Fracassiniego.

41