Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Przyjaciele!“
Na rogu schodów stoi gospodyni. Powiada mi, że pokój zamknięty na klucz, że zamknął go Gigi Bologna, przyszedłszy zabrać szpadę, kapelusz, medale. Schodzę znowu, takim przybity smutkiem, że najchętniej chciałbym nie dojść do końca schodów.
Uciekam. Krzyżami mojemi wstrząsa dreszcz zimny.
Santa Maria del Giglio — płaskorzeźba ze Zary — Mosty.
Ciasna ulica.
Dom czerwony. Renata w ciężkim żalu, blada.
Siadamy do stołu. Nic prawie nie spożywamy. Nasz przyjaciel jest z nami. Oto łakocie, które lubił, jak łakome dziecko. Ale kwiatów nie ma. Pozostały na srebrnej tacy dwie szklane figury; Arlekina i Pantalona. Zdejmuję je i stawiam na kominku. Mówimy o nim, nasycamy się rozpaczą.
Śpię kilka godzin, zmory mnie dręczą. Wstaję o trzeciej w nocy. Biorę ze sobą gorącą kawę, pełną flaszkę, jak ją zwykle zabierałem przy wzlotach.
Wychodzę.
Noc księżycowa, oświecona brylantami gwiazd.
Wenecya umarła, wtrumniona w powłokę wieczystych dyamentów.
Ulice i place puste. Odgłos mych kroków prawie mnie trwoży.
Nad mostem della Paglia bije zegar, a nawoływania z twierdz rozlegają się w świetle, jakby dźwięczącem.
Wzdłuż murów szpitalu Sant Anna widzę na ścianie jednego domu, oświeconego księżycem, cień żołnierza, odprawiającego straż na szańcu wzniesionym.

40