Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czas przechodzi. Luzują, straż. A we mnie jedno tylko nieustanne powtarza się pytanie: „Dlaczego?“

Wchodzi Luigi Bresciani, jeden z najwierniejszych przyjaciół Giuseppa Miraglii, jego nauczyciel w lotnictwie, choć o wiele odeń młodszy. Patrzymy na siebie i nie możemy się wstrzymać od łez. Ściskamy się i płaczemy.
Potem w urywanych mówimy słowach... opisujemy katastrofę, roztrząsamy techniczną jej stronę, nowe szczegóły odkrycia — a nieme spojrzenia nasze sięgają w głąb duszy.
Dwaj majtkowie przynoszą mój wieniec z czerwonych i białych róż. Kładę go tuż przy jego głowie. Po prawej stronie twarzy, która jest zniekształcona, kładę też bukiet Renaty.
Czas mija w tej samej wciąż zgrozie. Idę oglądać twarz Giorgia. Pożółkła, ale spokojna. Głęboko uciszona i uświęcona.
Noc już. Wychodzę. Wracam do domu pieszo, wyszedłszy brukiem z szpitalu.
Księżyc wypłynął już wysoko po za dachem z dziesięciu kominami. Zimno i to suchem zimnem. Via Garibaldi pełna ludzi. Co chwila mam halucynacyę: widzę Beppina w czarnym płaszczu, idącego przedemną swoim krokiem lekkim.
Idę przez Riva degli Schiavoni, przez Piazettę, przez Piazzę.
Przechodzę przed jego domem. Wchodzę w sień sklepioną, która prowadzi do uliczki Corte Michiel. Mury pałaców zamykają mnie jakby ściany z lodu.

Przedsionek skąpo jest oświetlony. Drząc idę po ciemnych wschodach. Jakiś głos kobiecy pyta: „Kto tam?“

39