Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krycia się. Zasłaniam głowę, abym światła nie widział. Martwieję ze znużenia, ale zasnąć nie mogę.
Kiedy oczy zamykam i senność mnie ogarnia, widzę przyjaciela — żywego, idącego ku mnie. Zrywam się.
Majaczy mi się, że oto wchodzi do Czerwonego domu a ja mówię: „Czy to ty jesteś? czy wróciłeś?“
Odkrywa głowę, zdejmuje czarny płaszcz. Nie! to nie on; to jakaś biała maska, jak ją nosili Wenecyanie wraz z dominem.
Minął jakiś czas nieokreślony.
Słyszę kroki na korytarzu. Słyszę głos trąb porannych w pobliskich koszarach.
Głowa mnie boli. W karku i w tyle głowy czuję dotkliwe uderzenia krwi.
Słyszę tupot majtków, czyszczących korytarze szpitalu.
Czy już dzień? Znowu tracę poczucie rzeczywistości. Czy to wszystko prawdą? Zeskakuję z łóżka, zwilżam oczy chusteczką, zmoczoną w dzbanie wody. Schodzę.
Gubię się w korytarzach i na schodach. Odnajduję wreszcie izbę z katafalkiem. Wchodzę. Zapach kwiatów i świec woskowych. Czarne sukno, nie poruszone — postać trupa ta sama.
Dwaj majtkowie na straży.
Z ulicy dochodzi gwar dnia: trąby, dzwony budzące się miasto, niechybne nowe odżycie.
Jest tu dobry Silvio, z oczami zaczerwienionemi. Mój ból głowy tak straszny, że nie mogę się już ostać. Wołam po łódź. Idę na pomost. Patrzę na poranek zimny, szary.

37