Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i podnieceniem. Obraz rzeki powalił mnie, rzeka mnie topi, przepływa nademną.
Mówię do zasmuconego bohatera, który na piersiach nosi pas nieba pełnego chwały między Gonars a Lublaną, tu w rozmiarach szczupłych niebieskiej wstążki jedwabnej, mówię do niego: „Nieraz tracę nadzieję, że siły odzyskam: tak czuję się wyczerpanym, ot jak i dzisiaj. Oko stracone. Nie szkodzi. Wystarczy jedno. Cyklop odważny jest w każdej kuźni. Ale gdybym pozostał inwalidem? Gdyby zniszczenie ciała po długiej męce nie dało się naprawić? Gdybym na dwoje pozostał rozcięty, jak zdawało mi się wczoraj wieczorem, kiedy drodzy moi dozorcy złożyli mnie na tym ruszcie?
Powiedz mi ty, Oreście, czy możemy żyć dłużej bez heroicznej racyi bytu. Powiedz mi ty, czy możemy dalej być mężczyznami bez pewności, że godzina nadludzkich wysiłków wróci.“
Słowa załamują mi się w podniebieniu metalu pełnem. Znowu żuję stal. Pragnienie wyje we mnie bez głosu. Obraz rzeki znowu mi napływa, kręci mną, szumi dokoła mnie.
„Zestarzały, skrzywiony, złamany, ślepy z kolanami chwiejącemi się, łokciami trzeszczącemi, tak czekam spokojny nad brzegiem mojej rzeki. A któraż jest moja rzeka?
Rzeka, o której ci mówię, Oreście, jest wieczystą.
Tchnienie, które rodzi bohaterskość owiewa i kaleki, owiewa nawet kadłuby ludzkie i ruiny bezsilne.
Opowiem ci rzecz wielką, tobie, który odwieść miałeś do ojczyzny ciało moje dane w ofierze.
Nie mamy skrzydeł. Jest na świecie jednak i chwała nizin, tak jak i chwała wyżyn. Istnieje śmierć piękna, znaleść można jeszcze piękniejszą.