Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lśni jak blaszka złota z pod oszlifowanego szmaragdu.
Jest wspaniałym klejnotem i dziką zarazem siłą.
O nic nie dba, o żadnem nie pamięta niebezpieczeństwie, żadnej niespodziance, żadnej groźbie; zagłębił się w swojej radości, jak w występku, który nie boi się kary.
Znowu odczuwam, jak w swojej młodości, ile boskiego ma w sobie głód i pragnienie.
Całe serce róży zniszczone jest, a w pośrodku między koroną liści jeszcze nietkniętych żółtawy wychodzi kolor jakby resztka miodu.
Rana zapływa nektarem, zniszczenie jest czemś miłem.
Miłość nasycona nie zna winy.
Kto pięknością się żywi, w pięknósć urasta.
Czekać chciałbym aż do chwili, aż chrząszcz rozwinie skrzydła z pod swego pancerza złoconego i uleci na promieniu słonecznym.

Południe ma się ku końcowi. Niema najmniejszego przewiewu w powietrzu. Młode liście oddychają i roją nadzieję, stare rozmyślają i wspominają.
Glicynie szeroko rozkwitłe pokrywające mur cały aż do dachu, wychodząc z jednego pnia podobnego do kłębu sznurów, przypominają mi obraz sieci, którą widziałem nad brzegiem Atlantyku, kiedy wyciągano ją z wody pełną meduz fioletowych.
Jaskółki fruwają i krzyczą przeraźliwie i odczuwam rany starożytnych czasów, jakby mnie przeszyło na skroś strzałą.
W kącie widzę dwie odwrócone konewki do polewania roślin; nie wiem, dlaczego są dla mnie wyrazem