Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdawało mi się, że to straszliwe uderzanie udzielało mi się z delikatnego ciała dziecka umierającego.
Przedstawiałem sobie gorączkę bardzo wielką, agonię nagłą z całem okrucieństwem zaciskającą to gardło małe i nie dającą mu krzyknąć ani jęknąć.
Pochyliłem się, aby oglądnąć twarz wycieńczoną, tchnąłem oddechem swoim na te usta zamknięte.
Twarz była cicha, usta spokojne, słodycz snu rozlała się w piąstkach zamkniętych.
Sercu memu drżącemu odsłonił się cud przyrody. Wtem odrazu poczułem pulsowanie żył nabrzmiałych w moich znużonych ramionach.
Najmniejsza niecierpliwość przerwać mogła sen zbawienny. Wziąłem na siebie ofiarę. Dalej chodziłem krokiem cichym, nosząc w ramionach życie mojego życia.
Żywiłem je wolą moją, zasilałem cierpieniem.
Całą moc duszy wytężyłem, aby utrzymać zesłabłe ramiona a przecież czułem piękność nocy jakby w upojeniu natchnienia Apollinowego.
Cicha kantylena nawskrość przenikająca ciało moje zmieniła się w śpiew pełen zachwytu. Rozpłomieniony krater mitem mi był matki wieczystej, która w ogniu syczącem hartuje ciała śmiertelne.
Udręczony mój puls odmierzał poezyę wszechświata.
Nigdy później z takiem utęsknieniem uszczęśliwiającem nie widziałem gwiazd drżących i blednących o pierwszym brzasku świtu, nigdy tak nie odczułem taktu tego utajonego w duszy śpiewu — i ta oto dopiero godzina dzisiejsza wraca mi te uczucia w misterium dobroci.
21. kwietnia 1916. Wielki piątek dziś — a Boże Narodzenie dla Rzymu.
Wszyscy, co polegli, życie swe oddali dla świata.