Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

odwróciła się na nowo; nogi jej leżą, jednana drugiej, jakby jednym przebite gwoździem; i widzą połysk jego główki.
Wyciągnęła w górę ramiona, jak dziewice czekające stygmatów męki; ale ręce są zaciśnięte.
Śpi z piąstkami zamkniętemi, jak kiedy dzieckiem była; śpi na mojem łóżku mąki, jak w kołysce dziecięcej.
Czuwam nad nią, powoli krocząc w pokoju od rogu do rogu.
Krok mój jest cichy. Mam wełniane obuwie.
Od bioder ku stopom odradza się we mnie nieco zwinności.
Górną część ciała utrzymują w nieruchomości, szyję wyciągnąłem, głowę odwróciłem w tył.
Na mojej zapadłej twarzy noszę oko chore, jak na talerzu męczennicy Ś. Łucyi.
Gdyby ten talerz krwi był pełen i łez, nie uroniłbym z niego ani kropli; tak zgrabną jest moja przezorność.
Za każdym razem, przechodząc przed zwierciadłem, widzę w niem jakiegoś obcego człowieka z obwiązaną głową.
Kiedy zbliżam się do łóżka, noga moja lżej stąpa po kobiercu, niźli łapa drapieżnego zwierzęcia skradającego się nocą po łące.
Lekarze pozwolili mi przejść się między czterema ścianami pokoju, aby ściągnąć sen, który mnie odlatuje.
Zatrzymuję się. Śpi ona, jakby bez tchu.
Leży nieruchoma w swojej sukni brunatnej. Po obu stronach twarzy spoczęły jej pięści zaciśnięte.
Bukiet róż w złoconym kielichu wonieje wonią cieplarni; to róże na dzień jutrzejszy. Cisza zupełna — i w świetle i w cieniu jednaka.