Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się powoli po miniaturach, ściany, po zblakłych poduszkach sofy, po delikatnych strunach harfy.
Czy to wraca Melodia w szerokiej sukni z taftu do klawiszów hebanowych, aby mi starą zaśpiewać pieśń Wiliama Lawesa: „O my Clarissa.“
Tak zestępywało słonće jasne i silne w dolinę otoczoną sosnami smutnemi, narażonemi na borę wichrzącą ze strony Tryestu.
Był to rogożami kryty barak dla oficerów bateryi.
Przy ostrzeliwaniu zapór baterya nasza poniosła wielkie straty w ludziach.
Głos dowódcy donośnie się odzywał. Słońce zstępywało w tej chwili, aby ozłocić bladość ludzi.
Dotknęło ono desek, które robiły wrażenie figur zwierzęcych każda inna niż druga, ze swojemi plamami, pęknięciami, sękami, gwoździami i znakami.
Przywódca blady zapanować nie mógł nad nieszczęsnem drganiem swoich ust. — Na palcach lśniło mu wiele pierścieni.
Słońce przesuwało się po kurtkach i spodniach żołnierzy.
Na światło wychodzili uporność w błędzie i liczba poległych i nikczemna próba uniewinnienia się.
Słońce przesuwało po sznurze lśniących misek żołnierskich.
Toczyły się po dolinie zużyte sagany, skrzypiąc, jak stare wozy na kołach rozchwianych.
Słońce padło na łopaty, żelazem okute laski, pistolety, baryłki, skrzynie wapna.
Głos przywódcy nieubłaganego nie przestawał wyklinać. Bezwąsy podporucznik wybuchnął łkaniem.
Razem ze skrzypem saganu uleciał w powietrze ptak, lśniąc białem podbrzuszem.