Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

El-Narze! lotny ty ogniu pustyni, towarzyszu ty mojej wolności bez kresu!
Chyli ku poduszce mej swoje nozdrza wrażliwe i obwąchuje mnie.
Wargami swemi, tak cienkiemi, że pić mogłyby wino z puharu, szuka dłoni mojej.
Prosi mnie, jak to zwykł, o garść jęczmienia.
W cieniu widzę białko jego oczu błyszczących światłem, jak oczy księżniczki.

Zwinny był i dziwnie godził się z moją zwinnością. We wszystkich naszych „chodach“ tworzyliśmy razem jakby jedno stworzenie. Kiedy w truchcie, lnb też przystawając, zartem dotknąłem ostrogą, dotknąłem go pod żebrami, odwracał piękną swoją szyję z grzywą opadającą ku strzemionom a zarazem podnosił — w ruchu, podobnym do charta chcącego się poskrobać — tylną swoją nogę aż do wysokości strzemienia. Ten giest odporny tyle miał w sobie dziecinnego wdzięku, że nigdy powstrzymać się nie mogłem od powtórzenia tej gry żartobliwej.
Gdybym też usłyszeć mógł teraz jego rżenie, znowu odczuć mógł cudem jakimś jego żywotność pełną giętkości, spływającą w moje nędzne, wyczerpane ciało.
Kiedy u bramy jakiegoś bazaru z kobiercami zarzucałem mu piękne, czerwono, niebiesko i srebrem przetkane cugle, słyszeć mi dawał jakieś rżenie nastrojone molowo, jakby mi powiedzieć chciał, że się nudzi i że już czas wsiąść na siodło. A jak opisać mam srebrny dźwięk jego głosu, odzywającego się, kiedy wieczorem ostatnim galopem wracaliśmy z pustyni do Kaira i z daleka już widzieliśmy światła Bajramu, jaśniejące w zmierzchu perłowym.