Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzymskiej Campanii, które poszarpane słonecznym żarem, wydają wyziewy malaryczne.
Usta moje wiecznie otwarte podobne były do jednej z tych szczelin wielkich, suche były i twarde, jak grunt wulkaniczny. Ścierpły od metalowego smaku jodu, nie miały już żadnych przymiotów ludzkich, były otchłanią rozpaczy, każdej chwili grożącą pęknięciem, ilekroć gardło zaciśnięte siliło się je zwilżyć.
Zgęstniona, jadem zaprawna krew zalewała mi serce, którego trwoga śmiertelna bezustannie się temu broniła.
Widziałem moje kości, lśniące białe jak szkielet, opuszczony w piaskach pustyni.
Myślałem o tych małych roślinach pustyni arabskiej, które zwilżone nocną rosą, czas krótki kwitły w świetle poranka, zanim pod razami morderczego słońca nie padły ścięte na ziemię. El-Nar, mój wierny koń, którego właśnie rozpętałem, ugryzł kilka z nich i podniósł swojemi czułemi pięknie rysującemi się wargami.
Teraz mam w sobie przelotną szczęśliwość tych roślin, całą radość jasnego o świcie przebudzenia się.
Napiłem się. Pozwolono mi napić się.
Woda przenika wszystkie moje nerwy, przebiega w całem mojem ciele, jakby nowy sok życiowy, który ożywia drzewo usychające.
Zapłodniony jestem.
Świeżość sączy się we mnie aż do korzeni.
Wszystko we mnie odżywa, nowego zaczerpnęło życia z głębin.
Podnoszę głowę jakby szyja moja była nowo odżytą łodygą.
Ale słodka a tyrańska zarazem ręka napowrót ją obciska.