Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dziewczyna wychodzi z domu o porannej ciszy, po wodę. Wtem spostrzega, że podczas nocy powój oplótł linę wiadra i strzelił kwieciem. Wraca tedy do domu i mówi: „Powój zabrał sobie linę, któż mi teraz da wodę?“
Na rogoży słomianej siedzę tam i słucham jej słów.
Słyszę szelest próżnego dzbana, stawianego przez nią na ziemię.
Miły głos dziewczyny wstającej po ustawieniu dzbana orzeźwia mi gardło, jak woda zaczerpnięta w najtajniejszych zaciszach cienia.

I wtedy byłem przy tem i stałem, objęty ciszą wieczorną na progu, kiedy kobieta wychodziła z domu, aby wylać wodę z kubła, w którym wyprała suknie. Choć kubeł był ciężki, kroczyła lekko bosemi nogami po łące a suknia jej unosiła się bez szelestu.
Śród trawy zatrzymała się. Ochrypłe ćwierkanie owadów upojonych wieczorem wzlatywało z ziemi w powietrze. Cała łąka żyła, dzwoniła tonami i blaskami lśniącemi.
Zauważyłem, że stopa jednej jej obnażonej nogi oświecona była od ognika błędnego.
Kobieta stała nieruchoma z kubłem na głowie i słuchała.
Odwróciła się i podeszła ku progowi domu ostrożniejszym jeszcze, lżejszym jeszcze krokiem.
Weszła znowu do domu. Cicho postawiła niewypróżniony kubeł na dawnem miejscu.
Zasądzono ciało moje na dręczące poty przez długie, długie tygodnie, wysuszone je, ledwie nie zginąć mu dano z pragnienia; żyłę za żyłą, włókno za włóknem.
Cierpiałem od posuchy, jak niektóre okolice