Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na samem końcu palców miałem jakiś blask, jakby jasnowidzenia.

Renata i Venier rozciągają się na dywanie po bokach mego łóżka.
Oboje kładą ramiona pod głowy, naśladując moją pozycyę nawykłą mi przy spaniu.
Leżą spokojnie, ale ja słucham ich.
Słyszę stłumione westchnienie Sirenetty.
Okno niedomknięte. W całej przestrzeni i we wszystkich stworzeniach zaległa cisza na chwilę.
Życie moje przelewa się. Spływa ku obojgu po jednej i drugiej krawędzi łóżka, jak woda fontan bezustannie spadająca i wracająca z jednej figury do drugiej.

Widzę zwoje mego mózgu tak dokładnie jak na tablicy z rycinami dla studyujących fizyologię.
Rozróżniam wszystkie rozgałęzienia drzewa pełnego naczyń.
Ciało moje przejrzyste. Szkielet rysuje się dokładnie, jak w obrazie tańca śmierci Albrechta Dürera. Liczę żebra i kręgi. Cienka sieć nerwów jest rdzawego koloru.
Krew zgęszcza się coraz więcej. Nachodzi mnię chęć ubić ją jak mleko w maślnicy tłoczkiem, albo schudzonemi kośćmi własnych rąk.

Wracają fioletowe zjawiska.
W oku mam las z ametystu. Ze wszystkich stron zlatują roje ptaków i siadają na skostniałych gałęziach.
Pierwsze są żółte, jak kanarki. Potem rodzaje i odcienie mnożą się bez końca.
Przypominam sobie nader miły epizod, o którym