Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chce być z nami trzema. Chce, abym go kochał, jak tamtych dwóch.

Okno otwarte jest. Powietrze, jakby zgłuchło.
Po przez przepaski widzę słabe światło, po którem przesuwają, się ciemne cienie, jakby kobiety w płaszczach idące na czworakach.
Małe to obrazki, ale mają w sobie coś wyniosłego.
Na myśl mi przychodzą suplikantki w przedsionku zamku bohatera.
W mojem wnętrzu jest bol, który idzie na rytmem tego z prawej na lewą stronę wygiętego pochodu.
Zdaje mi się, że zwolna a wciąż zapada się pierś moja pod ciężarem cierpień i że nie mam siły, podnieść jej oddechem.
Kłądę rękę na serce i nie czuję jego bicia. Puls jest słaby i prawie stłumiony.
Dzwon, tonący w obłoku fioletowym, dźwięczy w pośrodku nieba.
Dźwięk jej barwi moją wizyę, zstępującą niejako do nizin mego płaczu.
Lekki krok zawahał się na progu, jakby milczenie moje snem było lekkim.
Pytam: „Czy morze odpływa?“
Sirenetta przystępuje do okna i ogląda może stopnie kamienne, które wchodzą aż do ogrodu w Corè. Pięć ostatnich stanowczo zieleni się.
„Tak“ odpowiada.
I zielone, wilgotne tchnienie grobowe unosi się nad jej głową, a potem przenika aż do mego serca zdrętwiałego.

Ile dni jeszcze do Wielkiego czwartku?
Kiedy ścichną wreszcie dzwony bezlitosne?