Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W szary i wilgotny poranek z końcem stycznia wychodząc z domu słyszałem głosy kobiet, pochylonych nad kanałem. Zapytałem, co robią.
Topiły pięć kociąt, zrodzonych tej nocy. Przyniosły je we fartuszkach i rzucały jedno po drugim do wody. A ciasna ulica i plac piasty z obmurowaną studnią cuchnęły mordem.

Cień nieszczęsnej nie zejdzie już z tego muru. Kamień oblany jest jej płaczem, oblany falą jej łez.

Gdzie jest Roberto Prunas tej nocy wyniosłej. Dokąd uniesie prąd jego trupa?
Oto prąd nocny płynie ku mnie i przynosi mi go między przypływem a odpływem morza.
Widzę twarz jego oliwkowo zieloną zestarzałą dwiema głębokiemi zmarszczkami, które przecinają mu usta delikatne.
Twarz jego, jak sardyńskiego pasterza ma rysy wyżłobione przygnębieniem i rozmyślaniem. Posługiwał się ironią, a czasem dowcipem, ale twarz jego była jak kraina przerżnięta wyschłemi potokami, czekająca nagłej ulewy. Zmarszki od łez przecinały mu lice aż po brodę. I zdawało się, że której bądź chwili zapełnić się muszą.
Tej nocy jest w morzu sam, zagubiony w głuchych bezmiarach.
Może jakiś torpedowiec z pogaszonemi światłami jedzie nad nim.
Ciało jego nabrzmiało. Sól żre rany jego spalenizny.

Widzę upiorną postać biedną, przesuwającą się wzdłuż muru i to ciało zimne toczone przez prąd.
Luigi Bresciani spoczywa na marach pod całunem.