Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdyby ogień wyrywał się z wnętrza nacięciem pionowem zadanem przez żywicarza.
Ogień jest jakby chorągiew poszarpana, wijąca się dokoła drzewa.
Oto wiatr na nowo się wzmaga.
Wszystkie chorągwie zwycięskie mieszają się, szumią i rozrywają się w strzępy, które ulatują.
Z oddali solą przesiąkły wiatr w wielkich nadchodzi podmuchach.
Ogień podnosi się i spada, przesuwa się nad wierzchołki, ogarnia całe sosny, z łoskotem burzy czerwieni je od korzeni do szczytów.
Odłamy kory płonącej i szyszki zapalone lecą na wielką odległość, jak kamienie z wulkanów.
Niezliczone, przez gąsienice uprzędzone gniazda, zapaliwszy się lecą na odległość jeszcze większą i szerzą pożar w ustępach dotychczas bezpiecznych.
Żywica warzy się, syczy, pryska. Gliniane miski z żywicą zabraną kipią, rozżarzają się, przelewają, i spadają, a wreszcie pękają, jak granaty ręczne. Każdy pedmuch wiatru roznosi myriady szpilek płonących.
Z wnętrza tej burzy wstaje melodja tajemnicza, podzwaniając i falując w dal.
Czy to salamandry śpiewają?
Płomienie ulatują z dymem pod niebo. Słup dymu czarnego wszedł w powietrze, bije ku słońcu.
Widzę przezeń słońce, jak tarczę rozżarzoną, która się ma ku wyziębnięciu.
Już go nie widzę. Utonęło.
Wiatr ustaje. Dym rozprasza się.
Znowu widzę tarczę! Powoli z czerwieni przechodzi w kolor żółty, z żółtego w kolor jasny.
Ale w cieniu pożar jaśniejszy jest od słońca.