Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i odżywa, wszystko tętni i krwawi się. Od krawędzi mego łóżka wychodzą kładki z desek, rzucone na bagna — a w poduszkę moją, jak we worek z paszą pyski swe kładą włochate konie stepowe dwóch kawalerzystów, strzegących drutu telefonów.
Kiedy do baraku restauracyjnego przynoszę rozkaz, by ogień rozpoczęto o południu, widzę iskrzące się oczy kocie młodych oficerów okrętowych, pochłaniających prostą polewkę.
Kroczę teraz z taką samą żywą wesołością po drożynce na kamieniach złożonych jako most nad namułem.
Wychodzę teraz na wieżę z drzewa podobną do pagody, ukrytą w wielkiej koronie dębu.
Majtkowie krzyczą, szczerząc białe zęby.
Widzę Sdobbę i il Quaranto błękitniejące, szczyty gór śniegiem pokryte, pas szczytu Bosco Capuccio, widzę Ronchi i Dobberdo i gęstwiny w Monfalcone i kominy i la Rocca i Duino i czerwone kamieniołomy w Sistianie i Miramare i Barcolę i Tryest w dole, jak jakiś kształt oblany światłem, tak jak przedstawiał mi się z wyżyn po raz pierwszy pomiędzy wiązadłami samolotu cały cichy, skupiony i jakby wstydliwy.
Jętka przezroczysta zleciała na liść dębowy. Skowronek krąży i śpiewa i nie syt śpiewu.
Słyszę między drzewami obumierającemi już od jesiennej pogody głosy majtków i wron.
Mewa błysnęła w powietrzu.
Złotawe topole w stopniowaniu swem barw nastrajają jak muzyka, jak milknące tony harf.
„Działo pierwsze! Baczność! Castagnola, ognia!“
To pierwszy strzał. Symfonia się zaczyna. Wszystkie doliny odzywają się.
Baterya Gazzoli ostrzeliwa zamek w Duino, gdzie w czasach spoczynku i zabaw przeżyłem wesołe dni.