Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tętna w karku prężą, mi bandaże.
Nagłym ruchem podnoszę się w łóżku, zrywam opatrunek, dysząc w cierpieniu gorzkiem, jakbym szlochał.
„Nie mogę tu zostać dłużej. Nie chcę. Pomóż mi Cagni. Wynieś mnie. Ratuj mnie“.
Wystraszony, podtrzymuje mnie ramieniem podpiera mi głowę jedną ręką, stara się przekonać mnie, uspokoić, złożyć z powrotem do nędzy mojej.
„Proszę cię, proszę, przyjacielu mój, towarzyszu mój. Nie mogę wyzdrowieć. Wyrwij mnie z tej męki bezużytecznej, Pomóż mi uwolnić się z tego obłędu, z tego spisku przeciwko mnie. Ratuj mnie“.
Przeraził się. Udzieliła mu się moja rozpacz i wstrząsnęła nim.
Chwieję się. Udaje mi się jeszcze zapalić lampę niebieską obok wezgłowia. Widzę brata mego w tym samym co ja wieku, teraz pobladłego od ponurego światła. I on mnie widzi bez opatrunku oko moje nabrzmiałe i łzawiące się, twarz moją zeszpeconą, którą onegdaj oglądałem w małem, krągłem lusterku lekarza.
Pielęgniarka przychodzi. Chęć moja buntu słabnieje pod jej litosnemi, strasznie drżącemi rękami. Cała moja siła trawi się w pocie złośliwym. Pot, łzy i wilgoć okładu tłumią moją zgryzotę, uciszają mój smutek i mnie samego. Niczego już nie pożądam, nic nie chcę.
Gdzież są nożyce cierpliwości okrutnej? Tam w górze, tam w górze w oddali nieprzemożonej, w namiocie podbiegunowym, między resztkami foki, odartej ze skóry.

Admirał mówi do mnie o wyspie Morosina, jak o wielkim okręcie wojennym, który zarzucił kotwicę przed wybrzeżem nieprzyjacielskiem. Wie on, czego dokonaliśmy ja i majtkowie w październiku 1915.
I raz jeszcze wszystko staje mi przed oczyma