Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pierścienie Saturna, pierścienie wszystkich płanet opierścienionych krążą, po bezmiarach mego oka martwego.
Wchodzi jakaś istota żywa.
Nie wiem, kto to.
Staje blizko łóżka mego. Nie mówi nic.
Po oddechu jego czuję, że pochylił głowę nademną.
Czy czeka, aby go uwieńczył jeden z moich złowrogich pierścieni?
Jak cięży gloriola!

Ta fala zielona, która wybucha chwilami z głębi mego oka i rozlewa się szerokiemi, miękkiemi kręgami, przypomina mi mój ogród w piasczystej Versilii.
Wieczorem schodziłem z Alp apuńskich i kroczyłem bosemi stopami po opiłkach marmuru na błękitniejącej ścieżce.
Po dniu ciężkiej pracy byłem znużony. Wyciągnąłem się na mojem twardem łożu. Na ogień mego mózgu zamkniętego kładła się pierwsza warstwa szarego popiołu.
Nie wiedziałem, gdzie uwiesiła się ta boska cisza, która nad morzem Tyrheńskiem poprzedza zerwanie się wiatru — i wydarzało się, że ją brałem za własne swoje uciszenie.
Nie słyszałem już dziewiczego oddechu morza, ani tchnienia mojej twórczości poetycznej.
Ale rzekotka wyzyskała ciszę, wzięła źdźbło owsa, wylazła na kukurudzę i zaczęła ćwiczenia odbywać.
Z pod powiek wpół przymkniętych widzę jak okno powoli zachodzi zielenią, jakby ogród z dołu w nim się odbijał.
A głos rzekotki staje się pewniejszym i tak silnym, że kukurudza kołysze się pod kadencyą głośnego śpiewu.