Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i falami przelewa się w czarnej oliwie. A z każdem westchnieniem rośnie moja męka.
Wołam. Proszę, żeby otworzono okno, żeby świeże weszło powietrze.
Czuję napływające do ust powietrze, jakby wodę żywą.
Wyciągam się aż do skraju horyzontu, w którym powietrze rozjaśnione już być musi od jutrzenki, aby tego właśnie zaczerpnąć powietrza.
Nagle ciało moje olbrzymieje...
Nie ma już granic mojej ciemności — wszystko jest jedną ciemnością.
Cztery ściany zapadły się. Całe moje ciało jest jakby powietrzem.
Pierścień świetlny tworzy się i znika. Saturn zagubił jeden ze swoich pierścieni, który błąka się, zawieszony w nocy.
Jest to aureola, szukająca głowy, którą ma otoczyć.
Słyszę pielęgniarkę pytającą tuż przy oknie: „Czy starczy?” „Nie. Jeszcze.”
Mówi: „Co za jasna noc. Księżyc wysoko na niebie. Możnaby czytać.”
Wtem tracę moją nieskończoność. Znowu staję się ciałem czarnem między czterema ścianami.
Nie noc mnie znaczy granice, ale własna moja nędza.
Nie: tchnienie powietrza nocnego, ale posmak kruszcu czuję w ustach.
Okno zamyka się nademną, jak wieko.
Porywa mię coś, bym zdarł bandaże i skoczył na równe nogi.
W sercu zrozpaczonem budzi się jednak wola silna i na nowo mnie przygważdża.
To zmaganie się wywołuje gorączkę jakby nagłej febry.