Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czuję we wszystkiem, czego się tknę, co słyszę, coś cudownie nowego.

Jakież dam nazwiska gwiazdozborom, które drżą, w dalach mojego bolu?

Słowo, które spisuję w ciemności, traci oto swoje litery i swoje znaczenie. Jest muzyką.

„O skowronku, trylom twoim dzień cały nie starczy.”
Znowu śnię o hymnie porannym mego straconego przyjaciela. Mojem sercem żywiej bijącem owłada jakaś tęsknota szalona śpiewu.
Ogród pełny jest brzęcznych pszczół. Kiedy ucho wytężę, zdaje mi się, że słyszę ich pomruk.
Zachwycające wspomnienie „Dymy Kaukaskiej”, jakby rys melodyi, budzi się w duchu moim.
Posiadała latyfundia w rejencyi Kilonii. Obok stawu lśniącego szmaragdem dzikich kaczek był wielki ogród, piękny ogród samych czereśni.
Stróżem tam był starzec, brodaty jak Karol Wielki ze swoją gęsto zapuszczoną brodą. A ten sam starzec miał też pieczę nad pasieką. I pszczoły oswojone gromadziły się w jego siwej brodzie. Nieraz broda stawała się długim rojem złotym. Oparty o pień czereśni ulubionej stał bez ruchu. Oddychał powoli. Z oczami pół przymkniętemi śpiewał cicho kołysankę.

Wraca mi wspomnienie śpiewu innego.
Byłem w domu Ilzy w Paryżu pełnym majaczeń — w noc zimową.
Pokój szarzał od dymu, który wiatr z dworu napędzał kominem z ogniska zapalonego. A czuła