Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

„O skowronku, twoim trylom cały dzień nie starczy.”
Słowa poety wschodniego wciąż mi drżą w sercu, jak melodja dręcząca.
I myślę o zatraconym hymnie mego przyjaciela pogrzebanego.

Nie wiem, czy pragnę więcej wody, czy muzyki, czy wolności.
Czuję za okiennicami słońce. Czuję, że nad kanałem unosi się jasna senna woń marcowa. Czuję, że tam jest odpływ morza.
Wiosna wnika we mnie, jak świeża trucizna. Lędźwie mnie bolą w drzymce mojej przerywanej podrygami i dreszczem.
Słucham.
Przejeżdżająca łódź wyrzuca za sobą fale pluszczące o brzeg.
Fala uderza głucho o mur z osadem wody.
Mewy wykrzykują chrapliwie, rozlegają się ich hałasy drażniące, ich wrzaski kłótliwe śród pauz przy ich wzlocie.
Łoskot łodzi motorowej.
Bezmyślne pogwizdywanie kosa.
Nieznośne brzęczenie muchy, która to wzleci, to siądnie.
Tyktak zegaru wahadłowego, który wszystkie wypełnia pauzy.
Kropla, która spada do wanny kąpielowej.
Skrzypienie wioseł w zawiasach.
Głosy ludzi przy lądowaniu.
Grabie zgartujące piaskowe ścieżki w ogrodzie.
Płacz dziecka niepocieszonego.
Głos kobiety mówiącej, którego nie rozumie się.